czwartek, 19 listopada 2015

Medycyna estetyczna

Dzisiaj trochę z innej beczki. Na moim osiedlu pojawił się gabinet medycyny estetycznej. Czytając ulotkę, zauważyłem, że pani doktor nie jest lekarzem, tylko stomatologiem i podaje się za specjalistę medycyny estetycznej. Do tej pory myślałem, że takimi rzeczami zajmują się dermatolodzy, więc postanowiłem zgłębić temat.

Poszperałem w Internecie i okazuje się, że miałem rację. Nie ma takiej specjalizacji lekarskiej jak medycyna estetyczna, ale są organizowane kursy dla lekarzy, dentystów, kosmetologów i pielęgniarek, po których można, a wg. mnie nie można, nazywać się specjalistą medycyny estetycznej.

Lekarz, aby nazywać się specjalistą, musi pracować 5-6 lat na danym oddziale, przechodzić wiele szkoleń i kursów, a na koniec zdać państwowy egzamin, aby potwierdzić swoje umiejętności i móc nazwać się specjalistą w danej dziedzinie. A tu proszę dwutygodniowy kurs i można zostać specjalistą medycyny estetycznej.

Osobiście trochę mnie to przeraża, że np. lekarz bezpośrednio po studiach i dwutygodniowym kursie może wykonywać jakiekolwiek zabiegi w obrębie twarzy.

Piszę to jako przestrogę głównie dla kobiet, bo mężczyźni rzadziej korzystają z takich usług.

Drogie Panie zwracajcie uwagę, z jakich gabinetów korzystacie.

niedziela, 15 listopada 2015

Nie ma alergii?

Ostatnio jest jakaś głupia "moda" na alergie, celiakie, nietolerancje pokarmowe, diety bezglutenowe, bezlaktozowe, itd.
Zauważyłem, że matki dość często rozczarowane są, gdy wykluczamy u dziecka alergię.

"Jak to?! To on nie ma alergii? Ojej…"

Też to zauważyliście?

sobota, 14 listopada 2015

Dzielny Pacjent

Kilka tygodni temu miałem na oddziale 17-letnią pacjentkę. Okazało się, że chodzi do mojego dawnego liceum, dlatego w wolnym czasie przychodziłem do niej porozmawiać o szkole, nauczycielach i takich tam. Nawet zaczęła mi mówić "cześć" zamiast "dzień dobry". Można powiedzieć, że się za kumplowaliśmy. Bardzo miło, ale z czasem trwania naszej znajomości stawała się coraz bardziej marudna i coraz mniej współpracowała przy badaniu. Aż pewnego dnia mówi, żebym jej nie badał, że nie chce, że nic już jej nie dolega itd. Powiedziałem, że moim obowiązkiem jest ją zbadać i niestety muszę to zrobić. Przez chwilę się tak sprzeczaliśmy, w końcu powiedziałem, że jak będzie ze mną współpracować, to dostanie ode mnie coś fajnego. Zgodziła się i nawet bardzo fajnie współpracowała przy badaniu. Po wszystkim usiadła na łóżku, patrzy się na mnie, cieszy się i czeka na obiecany prezent.

- Ok, umowa to umowa, proszę... i wyciągnąłem z kieszeni naklejkę "Dzielny Pacjent", nakleiłem jej na bluzkę i czekam.

Popatrzyła na tę naklejkę, potem na mnie. Ja na nią. Miała tak smutne oczy, była naprawdę rozczarowana, ale cichutko wydusiła z siebie "Dz-dzięki" i spuściła wzrok.

W jednej sekundzie zrobiło mi się jej tak szkoda, ta jej smutna mina mnie dobiła. Jakiś miękki jestem, za miękki, w przyszłości będą ode mnie wyłudzać, co tylko będą chcieli.

Powiedziałem, że to tylko żart i zaraz jej coś przyniosę. Ruszyłem do pokoju lekarskiego. Po drodze cały czas myślałem, co mógłbym jej dać. Mam! Wymyśliłem! Za parę minut wróciłem z moim starym PSP. Na szczęście ten prezencik spodobał się jej, podziękowała i przybiła mi piątkę. Fajnie! :)

piątek, 13 listopada 2015

Witam!

Witam wszystkich bardzo serdecznie na moim blogu. Na początku wypadałoby się przywitać i wspomnieć co nieco o tym, czego możecie spodziewać się na blogu. No to zaczynamy, jestem lekarzem w jednym z Wojewódzkich Szpitali i póki co nic więcej o sobie nie powiem, bo w miarę możliwości chciałbym pozostać anonimowy. Do założenia bloga skłoniła mnie jedna Mirabelka, której podobały się moje szpitalne historyjki i stwierdziła, że powinienem zacząć pisać… nie wiem, czy to dobry pomysł, bo w szkole nigdy nie byłem dobry z języka polskiego. No nic, zobaczymy co z tego wyjdzie… być może z postu na post będzie mi szło coraz lepiej.

To tyle tytułem wstępu, a teraz przejdźmy do tego, co dzisiaj mnie spotkało, trochę zszokował i było kolejnym impulsem do napisania tego posta.

Trzy dni temu trafiła do nas, na oddział dziewczynka z bólami brzucha, rozpoczęliśmy diagnostykę, różne badania, zwykłe rutynowe testy. W kolejnym dniu udało się umówić gastroskopię, co nie zawsze udaje się tak szybko, ale tym razem szczęście nam sprzyjało. Także wszystko z górki. Wynik badania: nadżerka oraz dodatni test ureazowy, co świadczy o zakażeniu bakterią Helicobacter pylorii. Jest to dość powszechne zakażenie, ostatnio czytałem artykuł, w którym podano, że nawet 80% społeczeństwa jest zakażonych tą bakterią, na szczęście nie u wszystkich osób wywołuje ona objawy kliniczne. Leczenie tego ustrojstwa nie jest jakoś bardzo skomplikowane, ale do najprzyjemniejszych też nie należy i ze skutecznością leczenia też bywa różnie. Naszej pacjentce wybraliśmy najczęściej stosowany schemat leczenia, czyli 2 antybiotyki + inhibitor pompy protonowej. Z tym leczeniem dziewczynka miała zostać wypisana do domu, ponieważ można je bez obaw stosować w leczeniu pozaszpitalnym. No i tu pojawił się problem. Mama! Otóż mama nie zgodziła się, aby dziewczynka niewyleczona! została wypisana do domu.

"Co?! To ja w domu mam ją sama leczyć przez 2 tygodnie?!"

"To co to za szpital?!" Dzieciaka chorego mi do domu wysyłacie?! Ona ma tu zostać!

Argument o tym, że dziewczynka będzie traciła szkołę, zupełnie do mamy nie trafił. Również na nic zdało się tłumaczenie, że w trakcie tych dwóch tygodni w szpitalu dziewczynka może zarazić się czymś od reszty pacjentów.

"No to jak się czymś zarazi to chyba ją wyleczycie?! Od tego jest lekarz, żeby leczyć, a nie od patrzenia w telewizor! Jak złapie zapalenie płuc to macie obowiązek wyleczyć zapalenie płuc!"

W zasadzie trafna uwaga tylko po co narażać na to własne dziecko? Nie wiem.

Dziewczynka jak się dowiedziała, że jeszcze dwa tygodnie zostanie w szpitalu, to się popłakała, nic dziwnego sam bym się popłakał. Szkoda mi jej strasznie. Mam nadzieję, że jej mama jeszcze zmieni zdanie i mała wróci do domu, szkoły i kolegów.